21 stycznia 2014

Kolej kolei nierówna

Czytałam wczoraj relacje z kłopotów PKP w związku z oblodzeniem. Szczerze mówiąc nic nowego. Może i rację ma pani minister infrastruktury mówiąc, że taki klimat mamy. Ano rzeczywiście. W Holandii bywa podobnie, chociaż, a może właśnie dlatego, że klimat nieco inny. Z tego powodu kolej, podobnie jak na przykład służby lotniskowe, do zimy nigdy nie są przygotowane i zawsze dają się zaskoczyć. I to nie jakimś wielkim kataklizmom. Wystarczy, że kilka godzin popada śnieg. Czasem dochodzi nawet do zamknięcia Schiphol, co według mnie jest niepoważne. Na drogach korki. Część pociągów odwołana. Pozostałe straszliwie zatłoczone, bo wiele osób wybiera w takie dni kolej zamiast samochodów. Po poprzednich 3 dość srogich jak na Holandię zimach doszło do tego, że zaproponowano likwidację I klasy w pociągach, bo szkoda za nią płacić, skoro w śnieżne dni i tak stoją w niej tysiące pasażerów z biletami II klasy, którym nie udało się wcisnąć do właściwych wagonów.

źródło

I tak sobie pomyślałam, że różnie to z koleją bywa w różnych krajach. Tu europejskiej unifikacji jeszcze się nie dorobiliśmy. Nie można przecież porównać PKP z kolejami szwajcarskimi albo nawet Deutsche Bahn (pamiętacie reklamę?). W tym kontekście przypomniała mi się moja najdłuższa podróż koleją - 36 godzin często zmieniając konie... 

Dawno, dawno temu postanowiliśmy się z moją Drugą Połówką wybrać na studenckie wakacje. Cel: południowa Francja, głównie Lazurowe Wybrzeże. Było to jeszcze w poprzednim stuleciu, a więc w zamierzchłych czasach, kiedy wifi nie istniało. Stałe łącza internetowe były wyłącznie na uniwersytetach. Zresztą chodziły jak krew z nosa na kompach z systemem operacyjnym Windows 3.11. W domu można było co najwyżej mieć modem, za korzystanie z którego płaciło się po cenie połączeń telefonicznych. A możliwości wujka google nie pozwalały na śledzenie połączeń i rozkładów kolejowych. Nie miałam nawet komórki, bo za drogo. W tamtych czasach nokia ważyła z pół kilo i w promocji z dwuletnim abonamentem kosztowała jakieś 800 złotych. Na szczęście automaty telefoniczne na kartę stały na rogach ulic. A poza tym byłam szczęśliwą posiadaczką karty bankomatowej. Jednym słowem - inny świat! Czy raczej inna Europa. Ale można było już po niej jeździć bez większych problemów - w każdym razie formalnych. Samochodami lub pociągami, bo dla ułatwienia podaję, że wizzira i ryana też nie było... A więc kupiliśmy sobie studenckie bilety interrail na 2 strefy, niemieckojęzyczną i romańską w uproszczeniu. Już samo dokonanie tego zakupu nie było łatwe. Pani w kasie międzynarodowej w Gdyni tak się trzęsły ręce przy ręcznym wypisywaniu tego drogocennego dokumentu, że aż 2 blankiety zmarnowała. Ale nic to, pojechaliśmy. Już na początku zemściła się na nas nieznajomość mapy (epoka pre-GoogleMaps) i naiwna wiara w znajomość połączeń przez pracowników PKP. Zamiast wysiąść z ICE w Stuttgarcie (no właśnie, Stuttgart był mi znany tylko z nazwy), gdzie można było przesiąść się na pociąg do Zurichu, by następnie przez Genewę i Lyon dojechać do Nicei, daliśmy sie zawieźć aż do Monachium. Skąd było też niedaleko - niestety przez Bolzano i Weronę, które jak wiadomo znajdują się we Włoszech. A tam nasz bilet nie działał. O tym, że jesteśmy we Włoszech zostaliśmy poinformowani w środku nocy przez włoskiego konduktora domagającego się natychmiastowej dopłaty, oczywiście w lirach (taka starodawna waluta). Na szczęście w końcu zaakceptował marki, z tym że resztę dostaliśmy oczywiście w lokalnych papierkach, które wtedy liczyło się w jakiś milionach. W końcu dotarliśmy. Dalej wszystko szło jak z płatka. Nie licząc tego, że mając zarezerwowany pierwszy kemping trafiliśmy na zupełnie inny. Wakacje były fantastyczne; tak nam się podobało, że postanowiliśmy jechać dalej i dotarliśmy aż do Barcelony, gdzie było jeszcze cudowniej. Kłopoty zaczęły się dopiero, gdy postanowiliśmy wracać. Nauczeni gdyńskim doświadczeniem w przeddzień udaliśmy się na dworzec, aby zasięgnąć informacji. No właśnie, informacji. O tym, że na barcelońskim dworcu są 3 różne punkty informacyjne: regionalny, krajowy i międzynarodowy, nie współpracujące ze sobą, dowiedzieliśmy się dopiero stojąc po raz trzeci w kolejce. Do informacji międzynarodowej. W której na pytanie o połączenia do Gdańska usłyszeliśmy, że takiej stacji nie ma. W komputerze. To może do Berlina? Tak, Berlin był. Dostaliśmy kartki z wydrukowanymi połączeniami - chyba z 6 na dobę, niestety każde z około pięcioma przesiadkami in the middle of nowhere. Po przygodach z Bolzano i Weroną nie mieliśmy ochoty. To może przez Paryż będzie prościej. Mieliśmy nadzieję, że po prostej drodze do Paryża to nawet jakieś ekspresy jeżdża. Neistety, nie byliśmy świadomi, że o ekspres trzeba pytać osobno... A więc dostaliśmy kartkę z połączeniami. Po kilka przesiadek in the middle of nowhere... Zdecydowaliśmy się na nocne z jedną tylko przesiadką. Idziemy na wskazany peron. A tam masakra. Na peronie tłumy, a na torach co jakieś 2 minuty pojawia się pociąg, owszem zapowidany niezrozumiale przez megafony, który zatrzymuje się na chwilę, po czym odjeżdża w nieznanym nam kierunku. Obok cała mas zagubionych turystów. Na szczęście Katalończycy to mili i uczynni ludzie. Któś szybko uświadomił nas, że trzeba czytać napis na czole pociągu, a ponieważ nas to przerastało po prostu wsadził nas do właściwego. Do przesiadki jakieś ponad 2 godziny. Uff, wreszcie trochę spokoju. Po około godzinie pojawił się konduktor. Zapytał "Łer ar ju from?", po czym oznajmił "On ze nekst stejszym plis czejndż ze trejn". Na tym niestety znajomość angielskiego kończyła się. Podobnie jak niemieckiego i francuskiego, co wypróbowali inni podróżni. Na stacji rzeczywiście wygoniono wszystkich, po czym wtłoczono tę masę do pierwszego wagonu - po prostu była awaria i odłączono część składu. Ściśnięci dojechaliśmy z opóźnieniem do miejsca przesiadki, które okazało się stacją graniczną. W oddali jakaś wieś, coś ze 20 torów i budynek stacji. Na pierwszym torze od budynku stały dwa pociągi skierowane w przeciwne strony. A na przejściu dwóch pracowników hiszpańskich kolei. Na widok przybywającego tłumu jeden zaczął machać ręką w prawo i krzyczeć "Barcelona tam", a drugi w lewo "Paryż tam", po czym zagonili wszystkich do pociągów dodatkowo pokrzykując w 4 językach "Wsiadać, mamy opóźnienie". Dla nas było jakby za wcześnie, ale co tam. Wsiedliśmy, idziemy przez pociąg, a tam na wszystkich przedziałach kartki z rezerwacjami. Ale według konduktora można siadać, gdzie kto chce. Rzeczywiście, jakoś nikt z tych rezerwacji nie korzystał na całej trasie - pewnie były z poprzedniego miesiąca. W paryżu usiłowaliśmy się dowiedzieć o pociągi do Gdańska. O dziwo, w komputerze taka stacja była. Ale połączeń już nie. Do Berlina też jakoś nie. Może na innej stacji. Pojechaliśmy. tam też nie ma nikogo, kto umiałby udzielić informacji w obcym języku. Byłam tak zestresowana, że w końcu zadzwoniłąm z automatu do mamy, która przez telefoniczną informację PKP znalazła mi połączenie do Berlina. Z trzeciej stacji. Tym sposobem poznaliśmy całkiem nieźle 3 paryskie dworce oraz sieć metra - z podziemi w ogólne nie wyszliśmy. Pod wieczór wsiedliśmy do francuskiego pociągu do Mannheim. Z informacji mamy wynikało, że tam mamy 6 minut na przesiadkę, i to do ICE, czyli trzeba najpierw zrobić dopłatę. Czyli znowu stres. Aż do granicy. Bo tam zmieniła się obsługa. Po chwili do naszego przedziału zawitała niemiecka konduktorka poważnej postury z drobniutką azubi (praktykantką), którą ochoczo instruowała, jak się obsługuje klientów. Przy nas mogła się wykazać! Zmobilizowałam cała moją mizerną wtedy znajomość niemieckiego, żeby wyksztusić pytanie, czy mogłaby nas poinformować, czy zdążymy się przesiąść iczy musimy dopłacać za ICE. Na to pani wyjęła z torby słynny niemiecki rozkłąd jazdy - zawsze kojarzy mi się z biblią w wydaniu kieszonkowym też ma z 1200 stron i bardzo cienkie kartki oraz wiele treści ważnych w życiu. I udzieliła odpowiedzi: oczywiście zdążymy, peron taki a taki, cena dopłaty do Berlina, możemy zapłacić gotówką w pociągu. A potem zapytała dokąd tak w ogóle jedziemy. Do Gdańska? Nie ma sprawy. Pogrzebała w swojej książce, po czym przedstawiła mi dalszy plan podróży. O tej i o tej będziemy w Berlinie. Dworzec Zoo peron taki i taki. Z peronu takiego o godzinie takiej mamy S-Bahn numer ... do stacji Lichtenberg. Tam niestety musimy poczekać aż 2 godziny, ale to pora na kolecję. Wsiadamy w pociąg nr ... z peronu ... i koło 7 rano jesteśmy w Gdyni. Tu pani się lekko zacięła i powiedziała, że niestety jej rozkład jest nieco niedokładny, bo ma tylko informację, że do Gdańska można się dostać S-Bahn'ą, ale nie ma podanych godzin odjazdów, jedynie częstotliwość co 6 lub 12 minut w zależności od pory. 

źródło

Byliśmy uratowani! Już całkiem spokojnie dojechaliśmy do domu, a ja od tego czasu nie cierpię francuski i i hiszpańskich kolei - PKP okazał się nie taki zły w naszych badaniach porównawczych. Za to jestem wielką  fanką Deutsche Bahn. Chociaż oczywiście wiem, że od tamtej pory wiele się zmieniło i niemieckie koleje też zeszły na psy. Na holenderskie też nie narzekam - no chyba że pada śnieg...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...